Rozdział 1
Black Baccara pośród koczkodanowych chwastów
Poznański ogólniak skryty w głębi
jednego z osiedli, których pełno na Ratajach, nie wyróżniał się niczym
szczególnym. Jedynie tym, że ściany chłonęły wilgoć i w całym budynku unosił się
zapach stęchlizny. Po szkole, jak w każdej innej, chodziły wypudrowane panienki
w rurkach, z wytuszowanymi rzęsami, malinowymi ustami, o twarzach
wykonturowanych brązerem, z charakterystycznymi kokami na czubku głowy.
„Koczkodany” jak to zwykła mówić o nich Dolly. Przemieszczały się na obcasach z
H&M czy innego Deichmann’a, z uwieszonymi na przedramionach gigantycznych
rozmiarów torbami. Armia klonów, od których roi się na ulicach, w galeriach, w
miejskiej komunikacji… Chłopcy również byli do siebie boleśnie podobni. Ci
skromniejsi nosili zwykłe dżinsy i trampki bądź obuwie czysto sportowe. Zaś
stylizujący się na młodociane gwiazdy muzyki pop mieli postawione żelem
grzywki, przydługie koszulki, rurki i obowiązkowo vansy. Raz po raz przemknął jakiś
„wariat” w glanach z kostką na ramieniu, jednak zdarzało się to bardzo rzadko.
Dolly różniła się od pozostałych.
Nie malowała ust rażącym różem, nie spinała włosów w niedbałego koka, nie
nosiła rurek i nie uwydatniała policzków brązerem. Swoiste licealne dziwadło,
które zrewolucjonizowało całą szkołę. Przyjaciele nazywali ją Dolly na cześć
jej niekonwencjonalnego podejścia do mody. Blada skóra, dosyć duże oczy, drobny
nos – wszystkie te cechy nadawały jej wygląd porcelanowej lalki, a ubrania
tylko to podkreślały. Koronki, falbany, kokardy, gorsetowe wiązania dopełniały
jej urodę, jednocześnie przysparzając całą rzeszę przeciwników tego, co ją
tworzyło, co sprawiało, że była sobą. O ile nauczyciele podziwiali ją za uwagę
i chwalili stroje, uczniowie nie podchodzili do tego z takim entuzjazmem. Dolly
była dziwna, była kimś niespotykanym, nieznanym i potencjalnie niebezpiecznym.
Ludzi zawsze przeraża wszystko, co nowe i niezbadane. Skazaną na samotność,
często można było ją spotkać na korytarzu bez towarzysza, kiedy na dziesięciocentymetrowych
platformach szła na kolejne zajęcia. Żaden z przedstawicieli przeciętności nie
próbował nawet zagłębić się w zainteresowania Dolly, zastanowić się, co
dziewczyna chce sobą przedstawić. Dla nich była po prostu cudakiem, który
niewiadomo skąd pojawił się w tym zwyczajnym liceum, standardowo pierwszego
września. Jednak Dolly była kimś jeszcze. Była gotycką lolitą, ale również
artystką. I jak to z takimi ludźmi bywa, jej artystyczna dusza nakazywała
wręcz, by ubierała się tak, a nie inaczej.
Przerwy spędzała z grupką kolegów
z klasy, również odrzuconych przez klasową społeczność. Byli naprawdę mili dla
Dolly, jednak dominującym tematem ich rozmów były rozmaite gry komputerowe,
które nijak dziewczynę interesowały. Często nie rozumiała, o czym mówią, a
używany przez nich język nie brzmiał jak jej ukochany ojczysty, boleśnie w
obecnych czasach kaleczony błędami i zapożyczeniami z zachodu, które takim
uwielbieniem darzyła młodzież. Stała więc i jedynie się przysłuchiwała, czasem
tylko wtrącając pojedyncze zdania, kiedy konwersacji udało się na moment zejść
na inne tory.
***
Natarczywe spojrzenia były
wszędzie. Sunęły pogardliwie od koronki czarnej kokardy sterczącej między dwoma
kucykami, przez uniesioną halką sukienkę, zawiązane z tyłu waist ties, białe rajstopy, aż po czubki platform. Szła żwawym
krokiem, z wyćwiczonym zachowaniem równowagi, mimo wysokich butów.
− Cześć, piękna – ironiczne
powitanie i irytujące chichoty. Zawsze te zdanie kierował do niej ten sam
chłopak. Dolly nie zwracała na niego uwagi, po prostu przechodziła obok nawet
nie spoglądając. Czasami jednak pojawiał się tuż przed nią i już z pewnej
odległości witał ją, dodając ociekające kpiną słowo „piękna”. Często myślała,
jak by zareagował, gdyby nagle jej noga obuta w masywną platformę ni to
przypadkiem, a może jednak z lekką premedytacją zderzyła się z jego kroczem… I
zawsze wtedy uśmiechała się delikatnie. Będąc Dolly trzeba było opanować
ignorowanie takich osobników do perfekcji. Oni nie rozumieli. Co może wiedzieć
nietolerancyjna, licealna społeczność, w której wszyscy wyglądali tak samo? Pocieszała
się myślą, że część podświadomie zazdrości jej odwagi. Inni zaś reagują
instynktownie na nieznane, po prostu bronią się poprzez atak. Fakt, że ludzie
uznawani przez resztę za wariatów ze względu na poglądy, wygląd, teorie,
przeważnie sprawiali, że ludzkość się rozwijała, zamiast stać w miejscu,
dodawał jej otuchy. Tylko ta samotność przygnębiała. Niełatwo być rzadkim
gatunkiem czarnej róży, kiedy w ogrodzie rosną identyczne i toksyczne chwasty.
Już zapomniałam, jak to jest być w liceum. Nie minęło zatrważająco dużo czasu, ale wystarczająco, bym nie pamiętała o roli "czarnej owcy w stadzie". Nie każdy oczywiście znalazł się akurat w takim położeniu, choć mam wrażenie, że zjawisko wykluczenia wynika też ze swoistych kompleksów. Albo może, o ironio, poczucia wykluczenia jednostek wykluczających?
OdpowiedzUsuńNie jest to zjawisko rzadkie w literaturze, ale nigdzie nie jest opisane Twoim stylem, który urzeka jak zawsze. Podoba mi się swoista delikatność, ostrożność w doborze słów, ale jednocześnie to, że umiesz trafić w sedno. Całość zamknięta jest piękną metaforą, która ładnie kwituje sytuację.
Szkoda, że tak krótko, nie mogę się doczekać ciągu dalszego.
Weny, Wisienko :)