20 listopada 2016

Dziewczyna w bieli | 2. Portret



Rozdział 2
Portret
Wzrok spoczywał to na suficie, to na skulonej, śpiącej sylwetce. Sufit już nie bawił, nie było na nim żadnej potencjalnej ofiary. Dziewczyna nadal mocno spała i tylko czekał aż się obudzi. Na dłuższy moment zatrzymał się na jej twarzy. Tuż przy policzkach, pięści zaciskały się na poduszce. Zmierzwione włosy, plątały się wokół niej, łaskotały szyję i drobny nosek, który co jakiś czas marszczył się pod dotykiem niesfornego pasma. Wreszcie uniosły się jasne powieki, odsłaniając sennie czerwone oczy. Przeciągnęła się i rozejrzała dookoła.
− No cześć – przywitał się, mając nadzieję, że nie będzie powrotu do rozprawiania na temat tragicznej śmierci niewinnej muszki.
− Hej…
− Norbert jestem. – Uśmiech uniósł kąciki jego ust. Półleżąc na łóżku, oparty o poduszkę z nonszalancko ułożonymi pod głową ramionami, przyglądał się jak dziewczyna znów siada na materacu i przebiera w powietrzu tygrysimi kapciami. – Jak masz na imię?
− Agnieszka – powiedziała cicho, po czym zerwała się z pościeli, jakby przypomniawszy sobie o czymś bardzo ważnym. Popędziła do norbertowego posłania i zaczęła przeszukiwać kołdrę. Norbert przyglądał się jej zszokowany, niezdolny do jakiejkolwiek reakcji. – Gdzie ona jest? – zapytała rozżalona Agnieszka.
− Czego szukasz?
− O, tutaj jest. Całe szczęście – odetchnęła z ulgą, nurkując pod łóżko. Kiedy stanęła na nogach, Norbert zauważył, że trzyma coś w dłoniach, chroniąc palcami to, co się wewnątrz kryło, jak najcenniejszy skarb. – Dobrze, że jej nie wyrzuciłeś.
Chłopak zajrzał do łódeczki złożonej z jej rąk.
− To ta cholerna mucha! – Z niedowierzania uniósł głos. Przestraszona Agnieszka, zamknęła muszkę w koszyczku własnych palców i przycisnęła dłonie do piersi. Krzyk chłopaka ją spłoszył, nie lubiła, kiedy ktoś krzyczał. – Po co ci ona? – spytał spokojniejszym tonem.
− Trzeba ją pochować  − wyjaśniła, nadal tuląc swoje ręce.
Norbert w porę ugryzł się w język, zanim powiedział coś wyjątkowo niegrzecznego. Z resztą nie było co robić sobie nadziei na jakąkolwiek skuteczność w dogadaniu się z tą dziewczyną, a nie chciał jej ponownie usypiać.
− Rób sobie co chcesz. – Machnął ręką, wygodniej układając się na łóżku. Bacznie jednak obserwował poczynania Agnieszki, która wyciągnęła z szuflady pudełeczko po zapałkach i schowała do środka szczątki owada. Pudełeczko odłożyła z powrotem do szuflady.
− Jutro je zakopię – obiecała i wyszła z sali.
Jeszcze jakiś czas Norbert patrzył na drzwi, za którymi zniknęła mała współlokatorka. Tak jak przypuszczał, każda chwila w tym szpitalu nużąco się dłużyła. Agnieszka nie wracała i chociaż była z całą pewnością osobliwa, żeby nie użyć kolokwialnego „dziwna”, coś sprawiało, że czas przy niej umykał jakoś inaczej.
Po korytarzu chodziła tylko garstka pacjentów. Każdy z inaczej nacechowaną chorobą. Agnieszka siedziała na kanapie wciśnięta między dwie dziewczyny: ta po lewej była jeszcze chudsza niż ona, druga zaś miała zabandażowane ręce. Usiadł naprzeciw, obserwując uważnie nieobecny wzrok Agnieszki. Co jakiś czas wtrącała pojedyncze zdanie, jednak po chwili ponownie się wyłączała. Jej towarzyszki najprawdopodobniej przywykły do takiej sytuacji. Wychudzona dziewczyna przedstawiła się imieniem Kasia, ta druga okazała się Alicją.
Agnieszka szkicowała po cienkim papierze. Coraz to nowsze kształty wypływały z kredki, a Norbert dostrzegł, jak pięknie układają się w poznańską starówkę. Pnący się dumnie Ratusz celował spiczaście w niebo, dachy kamienic sunęły po skosie, a wszystko to osadzone było na brukowanym chodniku.
Wołanie pielęgniarki rozbrzmiało donośnie, obwieszczając wszystkim, że nastąpiła pora podwieczorku. Agnieszka wzięła blok pod pachę i z uśmiechem pomaszerowała do stołówki.
− Dzisiaj ma być budyń malinowy – zdradziła Norbertowi.
Pulchna pięść zaciśnięta na chochli wykonywała monotonny ruch i różowa maź upadała do szpitalnych miseczek. Każdy odbierał swoją porcję i odchodził do stołu. Agnieszka natychmiast zabrała się za jedzenie. Norbert dostrzegł grupkę przerażająco chudych dziewczyn, które smętną spiralą mieszały zawartość naczyń. Jadły pod czujnym okiem pielęgniarki, niewzruszonej bólem na ich twarzach. Później Kasia wyszła zrobić sobie herbatę. Anorektycznie wycieńczone palce aparycji kości ledwo utrzymywały kubek, z którym szła w kierunku beżowej kanapy. Agnieszka znów kreśliła na kartce. Tym razem młodą dziewczynę. Włosy okalały twarz o pełnych policzkach, a ponieważ wszystko naniesione było kredką, wiły się niebiesko. Dość duże oczy spoglądały z czułością i chłopak nie mógł wyjść z podziwu, że Agnieszce udało się tak perfekcyjnie odwzorować emocje w źrenicach. Jeszcze tęczówki pigmentowane błękitem, niebieskie piegi, uwypuklony światłocieniem zarys nosa i łuk ust rozciągnięty w uśmiechu. Dziewczyna nie była jakoś specjalnie piękna. Była przeciętnie ładna i żaden element jej twarzy nie przykuwał aż takiej uwagi, by samoistnie zakodować się w pamięci. Poza spojrzeniem.
Kiedy Agnieszka skończyła, przytuliła czule portret i trzymając go przy sercu, udała się do sali. Norbert jeszcze chwilę siedział porażony magnetyzmem wzroku rysunkowej dziewczyny. Dołączył do współlokatorki po jakimś czasie. Ciekawiło go, kim jest ta osoba. Wydawała się być kimś ważnym dla Agnieszki. Czekała ich jeszcze kolacja, o dwudziestej drugiej była cisza nocna. Leżąc w łóżku obserwował Agnieszkę, układającą rysunek pod poduszką, w którą następnie mocno się wtuliła. Nie mógł pojąć jej zachowania, zniecierpliwiony ciekawością i mnożącymi się pytaniami, odezwał się:
− Kogo narysowałaś?
− Moją ukochaną – odpowiedziała, zbyt zmęczona, by otworzyć oczy.

25 września 2016

Dziewczyna w bieli | 1. Piżama w prążki i niewinna muszka

N/A: Ech... Przepraszam, przepraszam, przepraszam, że nie wstawiam kolejnej części Black Baccara. Mam już napisane kilka części, jednak coś mi w nich nie odpowiada, tylko nie wiem do końca, co. Z tego tytułu nie czułabym się pewnie publikując je. Zaczęłam pisać kolejne opowiadanie (ach ta kapryśna wena...), którym chciałabym się podzielić.





Rozdział 1
Piżama w prążki i niewinna muszka
− A nie ma przypadkiem błękitnej w owieczki? – zapytał, przyglądając się prostej koszuli od piżamy, rażącej sterylną bielą i granatowo prążkowanej. Pielęgniarka obdarzyła go zirytowanym spojrzeniem i Norbert już wiedział, że o błękicie oraz hasających po nim puszystych owieczkach może zapomnieć. Z westchnieniem wziął odzież i udał się do łazienki. Gumka spodni nędznie trzymała się jego wąskich bioder i chłopak pomyślał wtedy, co będzie, kiedy ktoś nieostrożnie nadepnie kapciem nogawkę… Nie miał ochoty pokazywać całemu światu, który teraz ograniczony był do szpitalnych ścian, jakim kolorem może pochwalić się jego bielizna.
Kobieta czekała na niego przed łazienką, potem wskazała mu salę. Norbert ułożył się wygodnie na  łóżku, dłonie wsunąwszy pod głowę. Śledził poczynania muchy spacerującej po suficie. Skrzydlate stworzonko kręciło się przy lampie bez celu, co zaczęło go nieco nużyć. Dłoń wystrzeliła w górę, palec wskazujący oraz kciuk złożył na kształt pistoletu, prowizoryczną broń skierował na czarny punkcik i po chwili w stronę owada pędziły iskry. Nie chciał go uszkodzić, jedynie przestraszyć. Tak też się stało – mucha uciekła w popłochu, a snop ugodził w sufit, pozostawiając na nim subtelnie czerniące się przebarwienie. Ścigał muchę, wysypując coraz więcej pocisków z jeszcze większą prędkością. Za każdym razem ofiara uciekała.
Opuszek po raz kolejny wypluł drobinki żaru, kiedy do pokoju ktoś wszedł. Norbert zerknął w stronę drzwi, zaciekawiony gościem, przez przypadek trafiając w muchę, która dymiącą spiralą opadła na pościel.
− Ups… − mruknął, spoglądając na spopielone szczątki. Zaraz jednak skierował wzrok z powrotem na dziewczynę. – Hej.
− Zabiłeś niewinną muszkę… − szepnęła smutno. Nie kryła się w tonie ani szczypta zdziwienia czy przerażenia. Tylko ten smutek, szklący tęczówki.
− Eee… Norbert jestem…
− Dlaczego zabiłeś muszkę?
− To trochę skomplikowane…
− Postaram się zrozumieć. – Chudziutkie nogi ruszyły z miejsca i poniosły ją na drugie łóżko. Biała koszula, w którą była ubrana zlała się z mleczną skórą. Dłonie, na których wsparła ciężar wątłego ciała, zakamuflowały się pośród śnieżnej pościeli. Stopy, wciśnięte w kapcie imitujące łapy białego tygrysa, wisiały kilkanaście centymetrów nad podłogą. – Słucham.
− Nie wiem zbytnio jak to wyjaśnić. – W zakłopotanym geście, wplótł palce w czarne włosy. – Chciałem się z nią pobawić, zresztą ona też tego chciała. Bawiliśmy się przednie, a potem przyszłaś ty, zagapiłem się i… tak jakoś wyszło.
− To znaczy, że to ja zawiniłam…? Zabiłam muszkę? – Czerwone oczy błysnęły obficiej łzami.
− Nie, nie… To nie twoja wina… − uspokoił, jednak dziewczyna szarpnęła silnie za białe włosy i rozpłakała się na dobre.
− Jestem okropna…
− Hej, nie płacz… − Podszedł do niej i położył rękę na jej głowie, a dziewczyna po chwili osunęła się na poduszkę.
− No to chyba sobie dzisiaj nie porozmawiamy…

23 sierpnia 2016

Black Baccara | 1. Black Baccara pośród koczkodanowych chwastów

N/A: Wrodzony zespół niedoboru jodu oczywiście będzie kontynuowany, jednak czasem ciężko jest wymyślić coś, co naprawdę niesamowicie irytuje. Dlatego dodaję pierwszy rozdział innego mojego opowiadania o tematyce LGBT. Zapraszam.



Rozdział 1
Black Baccara pośród koczkodanowych chwastów
Poznański ogólniak skryty w głębi jednego z osiedli, których pełno na Ratajach, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Jedynie tym, że ściany chłonęły wilgoć i w całym budynku unosił się zapach stęchlizny. Po szkole, jak w każdej innej, chodziły wypudrowane panienki w rurkach, z wytuszowanymi rzęsami, malinowymi ustami, o twarzach wykonturowanych brązerem, z charakterystycznymi kokami na czubku głowy. „Koczkodany” jak to zwykła mówić o nich Dolly. Przemieszczały się na obcasach z H&M czy innego Deichmann’a, z uwieszonymi na przedramionach gigantycznych rozmiarów torbami. Armia klonów, od których roi się na ulicach, w galeriach, w miejskiej komunikacji… Chłopcy również byli do siebie boleśnie podobni. Ci skromniejsi nosili zwykłe dżinsy i trampki bądź obuwie czysto sportowe. Zaś stylizujący się na młodociane gwiazdy muzyki pop mieli postawione żelem grzywki, przydługie koszulki, rurki i obowiązkowo vansy. Raz po raz przemknął jakiś „wariat” w glanach z kostką na ramieniu, jednak zdarzało się to bardzo rzadko.
Dolly różniła się od pozostałych. Nie malowała ust rażącym różem, nie spinała włosów w niedbałego koka, nie nosiła rurek i nie uwydatniała policzków brązerem. Swoiste licealne dziwadło, które zrewolucjonizowało całą szkołę. Przyjaciele nazywali ją Dolly na cześć jej niekonwencjonalnego podejścia do mody. Blada skóra, dosyć duże oczy, drobny nos – wszystkie te cechy nadawały jej wygląd porcelanowej lalki, a ubrania tylko to podkreślały. Koronki, falbany, kokardy, gorsetowe wiązania dopełniały jej urodę, jednocześnie przysparzając całą rzeszę przeciwników tego, co ją tworzyło, co sprawiało, że była sobą. O ile nauczyciele podziwiali ją za uwagę i chwalili stroje, uczniowie nie podchodzili do tego z takim entuzjazmem. Dolly była dziwna, była kimś niespotykanym, nieznanym i potencjalnie niebezpiecznym. Ludzi zawsze przeraża wszystko, co nowe i niezbadane. Skazaną na samotność, często można było ją spotkać na korytarzu bez towarzysza, kiedy na dziesięciocentymetrowych platformach szła na kolejne zajęcia. Żaden z przedstawicieli przeciętności nie próbował nawet zagłębić się w zainteresowania Dolly, zastanowić się, co dziewczyna chce sobą przedstawić. Dla nich była po prostu cudakiem, który niewiadomo skąd pojawił się w tym zwyczajnym liceum, standardowo pierwszego września. Jednak Dolly była kimś jeszcze. Była gotycką lolitą, ale również artystką. I jak to z takimi ludźmi bywa, jej artystyczna dusza nakazywała wręcz, by ubierała się tak, a nie inaczej.
Przerwy spędzała z grupką kolegów z klasy, również odrzuconych przez klasową społeczność. Byli naprawdę mili dla Dolly, jednak dominującym tematem ich rozmów były rozmaite gry komputerowe, które nijak dziewczynę interesowały. Często nie rozumiała, o czym mówią, a używany przez nich język nie brzmiał jak jej ukochany ojczysty, boleśnie w obecnych czasach kaleczony błędami i zapożyczeniami z zachodu, które takim uwielbieniem darzyła młodzież. Stała więc i jedynie się przysłuchiwała, czasem tylko wtrącając pojedyncze zdania, kiedy konwersacji udało się na moment zejść na inne tory.
***
Natarczywe spojrzenia były wszędzie. Sunęły pogardliwie od koronki czarnej kokardy sterczącej między dwoma kucykami, przez uniesioną halką sukienkę, zawiązane z tyłu waist ties, białe rajstopy, aż po czubki platform. Szła żwawym krokiem, z wyćwiczonym zachowaniem równowagi, mimo wysokich butów.
− Cześć, piękna – ironiczne powitanie i irytujące chichoty. Zawsze te zdanie kierował do niej ten sam chłopak. Dolly nie zwracała na niego uwagi, po prostu przechodziła obok nawet nie spoglądając. Czasami jednak pojawiał się tuż przed nią i już z pewnej odległości witał ją, dodając ociekające kpiną słowo „piękna”. Często myślała, jak by zareagował, gdyby nagle jej noga obuta w masywną platformę ni to przypadkiem, a może jednak z lekką premedytacją zderzyła się z jego kroczem… I zawsze wtedy uśmiechała się delikatnie. Będąc Dolly trzeba było opanować ignorowanie takich osobników do perfekcji. Oni nie rozumieli. Co może wiedzieć nietolerancyjna, licealna społeczność, w której wszyscy wyglądali tak samo? Pocieszała się myślą, że część podświadomie zazdrości jej odwagi. Inni zaś reagują instynktownie na nieznane, po prostu bronią się poprzez atak. Fakt, że ludzie uznawani przez resztę za wariatów ze względu na poglądy, wygląd, teorie, przeważnie sprawiali, że ludzkość się rozwijała, zamiast stać w miejscu, dodawał jej otuchy. Tylko ta samotność przygnębiała. Niełatwo być rzadkim gatunkiem czarnej róży, kiedy w ogrodzie rosną identyczne i toksyczne chwasty.

22 sierpnia 2016

Wrodzony zespół niedoboru jodu | 2. "A kartę Ikea Family pan ma?"



N/A: Kolejny rozdział pełen irytacji Pana Kanara. Dziękuję bardzo Oni za komentarz pod poprzednim postem oraz motywację.

Rozdział 2
„A kartę Ikea Family pan ma?”
Rozumiem doskonale, że w pewnych miejscach występuje pieprzone zjawisko jakim są karty rabatowe. Ile faktycznie jest w tym zniżki, a ile obłudy i chęci wzbogacenia się na biednym idiocie, nie wiem. Dlaczego niby sklep miałby udostępniać towar za mniejszą kwotę? Jaki w tym sens? Owszem, klientów jest więcej. Można jednak przedmiot wart, załóżmy dwanaście złotych, sprzedać za piętnaście, a nieszczęsnemu debilowi wmówić, iż cena bez rabatu wynosi dwadzieścia.
Kartę rabatową spotkamy również w sklepie meblowym Ikea. Żeby było przesadnie przyjaźnie, cukierkowo wręcz, nadano jej nazwę Ikea Family, bo to przecie istnie rodzinna atmosfera w tym granatowym kolosie panuje. I na zakupy z rodzinką można się wybrać, i obiadek zjeść, i deser, loda, a hot-dog kosztuje tylko złotówkę. I we wszystkim uczestniczy ten pomarańczowy prostokącik, taki nasz mały pomocnik. Dzięki niemu ceny nam niestraszne! Z nim koszta niższe, a w bufecie darmowa kawa. Prawdziwa okazja!
Zaczynają się problemy, kiedy idę do Ikei po jedną rzecz, mianowicie donicę, bo się matce mojej zachciało w kwiaciarkę bawić. Labirynt korytarzy, z sufitu spływają snopy światła układające się w strzałki na podłodze. Mają wskazywać drogę debilom do kas. Cwaniaki nieźle to sobie wymyślili, ponieważ zanim dotrzemy do celu, przejdziemy cały ten gąszcz poustawianych taboretów, garnków, poduszek i innych pierdół, które niby wcale nie są nam do szczęścia potrzebne, ale jednak przydałyby się, niewiadomo w sumie, po co, ale jakieś zastosowanie się znajdzie.
Ja, jako człowiek rozsądny, biorę tylko tę nieszczęsną donicę i zmierzam prosto do kasy, dostając niemalże kurwicy, kiedy przychodzi mi przeprawiać się przez cały budynek. Pośród szklanych słoików poustawianych w piramidy plączą się niezgrabnie dzieci, śmiejąc i popychając nawzajem. Matka i ojciec nie są w stanie ich ujarzmić (kto to widział, by dziecko słuchało rodziców w dwudziestym pierwszym wieku?!), trwając w swej pierdołowatości, mruczą tylko mało przekonywujące: „Michaś, uspokój się… Zosiu, proszę, nie biegaj…”. Może jeszcze przeproście za zwracanie im uwagi? Swoją drogą niemałą satysfakcję przyniósłby mi widok Michasia popchniętego przez Zosię na górę szkła. I ten dźwięk tłuczonych naczyń… I straty pieniężne poniesione przez ciamajdowatych opiekunów – to najbardziej. Nie rozumiem, po jaką cholerę biorą te rozwrzeszczane, nieznośne bachory do takich miejsc?
Mijam kolejne sektory z dodatkami do wystroju mieszkania. Później magazyn śmierdzący intensywnie, że idzie się porzygać. Wreszcie skręt w lewo i są! Kasy! Jak zwykle kolejki ciągną się w nieskończoność. Stanowisko dla osób, które mają niewiele przedmiotów do kupienia, oczywiście jest  nieczynne… Jakżeby inaczej? Po co ułatwić komuś życie, by szybciej mógł się wydostać na wolność, ponieważ przyszedł tu po jedną jebaną donicę, fanaberię starej matki, która nie chce innej donicy, tylko tę z katalogu Ikei? Niech się człowiek jeszcze pomęczy, mimo że pęcherz jego już ledwo wytrzymuje.
Stoję więc w kolejce. Jakiś dzieciak, który stoi z matką przede mną, nieustannie sepleni: „Kup lisaka! Kup lisaka!”. Za plecami słyszę chrząkanie i pokaszliwanie dziadka, który co jakiś czas wyciąga chusteczkę, by wydmuchać nos, robiąc przy tym niesamowity hałas. Przed dzieciakiem i matką jest nastolatka, strzelająca non stop balonami z gumy do życia. Jednak kolejka maleje! Tempem ślimaczym, ale maleje. Kiedy sprzedawczyni kończy obsługiwać matkę z dzieckiem, kasa ulega awarii i wszyscy są uprzejmie proszeni o przeniesienie do innego stanowiska. Wsadźcie sobie w dupę tę uprzejmość! Następna kolejka jest dłuższa od poprzedniej, a ja znalazłem się na samym końcu… Przede mnie wcisnął się parskający dziadek.
− Yhy, yhy! YHY! YHY!
Wreszcie zaczyna się proces obsługiwania mojej osoby. Taśma sunie, na niej donica dla matki. I nagle coś, czego nienawidzę, czego się obawiam, czego nie chcę usłyszeć:
− A kartę Ikea Family pan ma?
− Nie mam. – Po cholerę mi ona? Chcę zapłacić za jebaną donicę. To wszystko. Chcę wyjąć pieniądze z portfela i zapłacić za produkt. Zwisa mi i powiewa czy przegapię okazję na tańszą transakcję.
− Karta Ikea Family daje dużo możliwości – sprzedawczyni przypomina o wyuczonej formułce.
− Zdaję sobie z tego sprawę…
− Może chciałby pan założyć? – Co oni? Dodatkowe wynagrodzenie za wciśnięcie na chama tej karty dostają?
− Nie, dziękuję.
Dalej, kobieto – ponaglam w myślach, czując, że mój pęcherz jest na skraju wytrzymałości.
− Karta Ikea Family…
− Nie interesuje mnie karta Ikea Family! Chcę zapłacić za donicę, czy wymagam tak wiele? Czy może pani przyjąć ode mnie pieniądze i nie usiłować wcisnąć tej przeklętej karty, która i tak do niczego mi się nie przyda?
− Oczywiście. Płaci pan kartą czy gotówką?
− Gotówką.
− Ma pan może końcówkę?
− Niech pani już nie wydaje tej reszty.
Biorę donicę i maszeruję do łazienek. Niestety budynek jest tak ogromny, że nie wiem, gdzie one są. Gubię się wśród tłumu idiotów, niosących torby z zakupami, pchających wózki z kartonami, w które zapakowane są meble, kupujących hot-dogi. Jest wszystko: maszyna do lodów, stoisko z jedzeniem, kanapy (których obecność mnie nie dziwi, bo po takim maratonie człowiek może się zmęczyć), ale nigdzie nie ma toalet.
Po dłuższym czasie bezsensownego szukania, pierdolę to wszystko. I tak mi się odechciało.
***
Po odwiedzinach u matki dostaję od niej opieprz i nakaz ponownego udania się do Ikei. Znowu czeka mnie trasa przez cały budynek z jednym przedmiotem i użeranie z upierdliwymi sprzedawcami, usilnie starającymi się wepchnąć mi w portfel jebaną Ikea Family. Dlaczego? Matka chciała inny kolor donicy…

14 sierpnia 2016

Wrodzony zespół niedoboru jodu | 1. Definicja kretynizmu

N/A: Chciałabym się podzielić pierwszym opowiadaniem na tym blogu, którego bohaterem jest pewien bardzo zirytowany ludźmi mężczyzna. Myślę, że każdy odnajdzie w nim cząstkę siebie.

Rozdział 1
Definicja kretynizmu



Gdybym miał określić swój stosunek do świata jednym cytatem z książki, filmu, piosenki, cholera wie czego, bez zastanowienia mój wybór padłby na pierwszą część Króla Lwa i niesamowicie prawdziwe, choć smutne, napawające wręcz trwogą, że w istocie tak jest, słowa: „Otaczają mnie kretyni”… Ludzka głupota przypomina mi o swoim istnieniu na każdym kroku. W sklepie, w kawiarni, w pracy, w windzie… Obojętnie dokąd bym nie poszedł, dokąd nie próbowałbym uciec, idioci są wszędzie.
Moja praca to ciągłe podróże. Przemierzam kilometry niezwykłych przygód. Najpiękniejsze momenty to te, kiedy przez szybę (niby pryzmat) rozpraszają się wiązki słonecznych promieni, tych ostatnich, wysłanych na pożegnanie. Później wracam w asyście wieczoru do mieszkania, tym samym pojazdem, którym podróżuję. Pęd tej potężnej maszyny, rozmaite warunki pogodowe w jakich przychodzi mi pracować, przelewająca się codziennie fala imbecylów, z którą chcąc nie chcąc muszę mieć do czynienia w tym zawodzie. To praca niebezpieczna, wymagająca zaangażowania, cierpliwości, charyzmy… Często czuję się niczym Tom Cruise – jestem jak agent, który ma do wykonania misję niemożliwą. Tak, jestem kontrolerem biletów MPK…  
Na swojej drodze spotykam kretynów przeróżnej maści. Tramwajami podróżują chyba wszystkie odmiany debilizmu. Studenci, którzy w ostatniej chwili przypomnieli sobie, że ich obowiązkiem, poza nicnierobieniem i siedzeniem na garnuszku rodziców, jest nauka; upierdliwi staruszkowie, dyszący niby parowozy, na których głowach kłębią się opary siwizny: babcie ni to przypadkiem szturchające studentów i pozostałych gówniarzy reklamówkami oraz dziadkowie chrząkający znacząco na „tę dzisiejszą młodzież”; raz po raz przemknie jakiś artysta z gigantycznych rozmiarów teczką na ramieniu; rowerzyści oraz matki z wózkami dziecięcymi przeważnie muszą jeździć tym samym tramwajem o tej samej porze; że też nie wspomnę o najgorszych przypadkach, mianowicie osobach, które nie zdejmują z barków swoich plecaków…
Zadawanie sobie pytania: „Za jakie grzechy?” jest irracjonalne, gdyż i tak nie dostanę na nie odpowiedzi. Mimo to, zadaję je dosyć często, chociaż wiem, że jedynie przepadnie ono w eterze bełkotu wypowiadanego przez resztę tego skretyniałego społeczeństwa.
Z perspektywy czwartego piętra kamienicy, obserwuję często jak zbita w jedność cielista masa przemyka ulicami z prawa i lewa. Zaplątawszy się w rutynę, przemieszczają się jak mrówki, a to do sklepu, a to do pracy, a to pędzą na złamanie karku do autobusu, a to klną soczyście, bo im uciekł. Po coś sobie kupił budzik, imbecylu, skoro nie wstajesz na czas? Panienki w obcasach wyższych niż szyja żyrafy, niebotycznych jak Krzywa Wieża w Pizie. Ledwo się trzymają na tych wieżowcach. Mężczyźni w spodniach barwy zgniłej trawy, opinających łydki, z krokiem po kolana, jakby mieli pieluchę. Chodzą z tymi pampersami, sprężystym krokiem, z dumnie uniesionymi głowami i chyba nie dociera do nich, że wyglądają głupio. Jeszcze ci z brodami, co to niby mają sygnalizować jacy to oni są męscy, w kraciastych koszulach z podwiniętymi rękawami. I babcie, które nie mogą dospać i zawsze po sprawunki wychodzą o szóstej. Ale babsko nie może dotrzeć do supermarketu pieszo, babsko musi podwieźć dupsko autobusem! Tym właśnie sposobem rano oprócz mizernych studentów, którzy zarwali noc, bo przypomniało im się o nauce, porozmieszczane na prawie wszystkich krzesłach zalegają staruszki. I jęczą, i marudzą, i narzekają, bo leki drogie, bo noga boli, bo papryka podrożała, bo młodzież jest chamska, bo u lekarza kolejka, a im przecież tak bardzo się spieszy… I tak jadą. Jeden przystanek…